Sprawy zatoczyły przygnębiające koło, gdy kanclerz Angela Merkel udaje się w tym tygodniu do Brukseli na ostatni szczyt europejski niemieckiej prezydencji w Radzie. Podczas swojej pierwszej prezydencji w Radzie, w pierwszej połowie 2007 roku, Merkel udało się stworzyć moment świętowania. Przed Bramą Brandenburską jego marynarka jarzyła się pełnym nadziei pomarańczowym światłem na rodzinnym zdjęciu przedstawiającym ówczesne głowy państw i rządów składające się wyłącznie z mężczyzn.
„Dla naszego szczęścia my, obywatele Unii Europejskiej, jesteśmy zjednoczeni” – głosił komunikat z Berlina z okazji 50. rocznicy Traktatu Rzymskiego. Najważniejszym wydarzeniem było: „Ponieważ wiemy: Europa jest naszą przyszłością”. Teraz, dobre 13 lat później i pod koniec kadencji Merkel, pojawia się pytanie: czy wiemy?
Co wiemy: Przyszłość Unii Europejskiej w dużej mierze zależy od zdolności jej państw członkowskich do wspólnego przezwyciężenia katastrofalnych i wciąż nieprzewidywalnych skutków pandemii koronaawirusa. Dlatego groźba zawetowania przez Węgry i Polskę budżetu wieloletniego i funduszu odbudowy Korony całkowicie wykracza poza zakres tradycyjnie trudnych negocjacji w UE. Wielu członków Unii jest desperacko zależnych od tego funduszu. Dlatego właśnie Viktor Orbán szczególnie uważa, że ma przewagę. Zadaniem kanclerza jest udowodnienie mu, że się myli.
Merkel nie ma już czasu na odkładanie konfliktu na później
Wydaje się to surowe, a przede wszystkim prawdopodobnie sprzeczne ze wszystkimi europejskimi instynktami politycznymi Merkel. Merkel, najbardziej doświadczona szefowa rządu UE, zawsze kierowała się dwoma przesłankami. Wiele spraw podporządkowała celowi utrzymania spójności europejskiego sklepu. Dlatego bezskutecznie próbowała zatrzymać Brytyjczyków w Unii.
Tam, gdzie było to możliwe, Merkel starała się także nie eskalować konfliktów. To, czego i tak nie udało się rozwiązać – na przykład rozmieszczenie uchodźców – zostało zepchnięte na drugie miejsce. Ale w grudniu 2020 r. Merkel nie ma już czasu. Pytanie byłoby również: po co?
Rządzący nacjonaliści w Warszawie i Budapeszcie od lat udowadniają, że demokracja i praworządność to warunek członkostwa w UE, ale nie warunku pozostania w niej z pełnymi prawami. Procedury zapisane w Traktacie Lizbońskim okazały się całkowicie nieskuteczne, ponieważ umożliwiają Polsce i Węgrom wzajemną ochronę.
Polska i Węgry sprowadzają UE do roli przestrzeni gospodarczej i darczyńcy
Nowy mechanizm, będący obecnie przedmiotem debaty, przynajmniej częściowo naprawiłby tę wadę. Pod pewnymi warunkami i przy dużych przeszkodach pozwala na redukcję środków europejskich w przypadku udowodnienia deficytów konstytucyjnych. Niebezpieczeństwo, jakie stanowiłoby to dla rządzących w Polsce, na Węgrzech lub w jakimkolwiek innym kraju UE, w którym zagrożona jest praworządność, jest przedmiotem dyskusji. Ale to już nie jest pytanie.
Polska i Węgry sprowadziły konflikt na poziom zasadniczy. Obydwoje uważają, że mechanizm zagraża ich suwerenności – i na swój sposób mają do tego rację.
Model rządzący narodowo-konserwatywnego PiS w Polsce i etniczno-nacjonalistycznego Fideszu na Węgrzech prosperuje dzięki amputacji UE. Sprowadza się ją do roli przestrzeni gospodarczej i finansowej. Wspólna koncepcja demokracji i praworządności nie jest zatem konieczna. Wręcz przeciwnie, każde państwo może decydować o sobie „suwerennie”. Reszta UE powinna to zrobić. Próba szantażu Orbána to nic innego.
UE może uruchomić fundusz odbudowy także bez Węgier i Polski
Z tego powodu wykluczony jest klasyczny europejski kompromis. Choć Donald Trump został usunięty ze stanowiska prezydenta Stanów Zjednoczonych, katastrofa Trumpizmu będzie jeszcze długo prześladować Europejczyków. Ataki na społeczeństwa otwarte i liberalne demokracje będą kontynuowane – zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz UE.
Spójność UE sama w sobie nie ma wartości: przyszłość Europy nie zależy wyłącznie od możliwości zapanowania nad konsekwencjami gospodarczymi pandemii koronaawirusa. To także ona decyduje w walce o demokrację.
W tej walce Viktor Orbán i Jarosław Kaczyński mieliby przewagę tylko wtedy, gdyby pozostali stracili zimną krew. Uruchomienie funduszu odbudowy jest możliwe bez Polski i Węgier. Szczególnie Polsce bardzo brakowałoby tych pieniędzy. Obydwa kraje ucierpiałyby z powodu nadzwyczajnego budżetu UE, nie mając możliwości zapobieżenia mechanizmowi praworządności.
Prawdą jest, że Bruksela otwarcie grozi obecnie temu „Planowi B” i żąda, aby oba rządy zrezygnowały z groźby szantażu weta przed szczytem. Im bardziej wiarygodna będzie ta presja, tym bardziej Polska i Węgry będą musiały ocenić, czy rzeczywiście są gotowe zapłacić cenę swojego weta kosztem własnego społeczeństwa. Angeli Merkel nie uda się zakończyć swojej europejskiej kariery politycznej w drodze kompromisu.
„Dożywotni gracz. Fanatyk bekonu. Namiętny introwertyk. Totalny praktyk Internetu. Organizator”.